estetycznie, indywidualnie…

Archive for the ‘styl życia’ Category

Jesiennie, melancholijnie, muzycznie

 

Kiedy trzy dni temu zaczęłam pisać ten tekst, jesień była w pełni. W pokoju, gdzie zwykle piszę, od paru dni zrobiło się dziwnie jasno, gdyż jesiony, ocieniające tę część domu, straciły już wszystkie liście. Jeszcze pod płotem kwitły lila marcinki, kontrastując z żółtą koroną pigwy i różowymi liśćmi borówek amerykańskich, jeszcze parę róż pyszniło się czerwienią. Teraz to już przeszłość. Wszystkie barwy przykrył śnieg. Kiedy stopnieje, jedynym przyciągającym wzrok akcentem będą czerwone plamki rajskich jabłuszek, którymi jabłoń jest w tym roku obsypana. Sikorki i sójki kręcą się jednak żwawo, wydziobując jagody z dławisza i strącając śnieg z gałązek.

Wchodzimy w listopad, który zaczyna się świętem. Ważnym, chociaż wcale nie radosnym. Wszystkich Świętych, a po nim Dzień Zaduszny. Chrześcijańskie święto, które wchłonęło starsze obrzędy, czyli obchodzone pierwszego listopada słowiańskie i bałtyjskie Dziady, a na innych obszarach Europy – celtycki Samhain, święto zmarłych, ale również początek roku. Nawet u starożytnych Rzymian, którzy zmian pór roku doświadczali w sposób łagodniejszy, niż mieszkańcy Europy na północ od Alp, listopad poświęcony był Korze-Persefonie, porwanej przez władcę świata podziemi, Hadesa-Plutona. (więcej…)

O kolorach raz jeszcze

Zauważyłam, że wpis Z książką przed szafą był wyświetlany zdecydowanie częściej, niż inne, chociaż nie prowadzę przecież blogu o modzie. Pomyślałam więc, że warto dorzucić jakąś stronę czy półtorej o tych sprawach, które nie pojawiły się w poprzednim poście. Kolory to przecież temat może nie niewyczerpany, ale i ciekawy, i naprawdę bardzo obszerny…

W minimalistycznej garderobie, ograniczonej do niewielkiej liczby ubrań, ich wzajemne dopasowanie staje się sprawą naprawdę ważną.  Każdy nietrafiony zakup sprawia bowiem, że albo mamy kolejną rzecz zbędną, albo musimy do niej coś dokupić, tworząc w ten sposób łańcuszek powiększający nasz stan posiadania o coś, czego wcale nie planowałyśmy. (więcej…)

Długie życie rzeczy II, czyli co nam zostało z tych lat?

 Niedawno w prasie pojawiły się artykuły związane z wydaną właśnie książką dwojga autorów, którzy postanowili pół roku przeżyć w PRL-u. Wybrali się w taką częściową podróż w czasie, możliwą głównie dzięki przedmiotom, które przetrwały z tamtego okresu, gdyż sytuacji społecznej przecież odtworzyć się nie da.

Ja akurat pamiętam PRL całkiem nieźle, więc moje wspomnienia dosyć różnią się, i to nie tylko w szczegółach, od tej próby rekonstrukcji ówczesnego życia, ale nie w tym rzecz.

 W Anglii są miłośnicy przeszłości, którzy swoje domy albo i rezydencje urządzają tak, jakby żyli w czasach panowania królowej Wiktorii (zmarłej w roku 1901), czy też jej następcy, Edwarda VII. To jeszcze jedna forma rekonstrukcji historycznych; prywatna, bardzo indywidualna, a przy tym długotrwała. Takie stylizacje, które obejmują nie tylko wyposażenie i wystrój wnętrz, lecz nawet stroje, możliwe są przede wszystkim w krajach, gdzie zachowało się wiele materialnych pozostałości dawnych epok. Wszystkie bowiem przedmioty powinny być autentyczne, może poza ubraniami. Nie tylko dlatego, że tkaniny są nietrwałe, lecz przede wszystkim ze względu na rozmiary. Przerośliśmy naszych przodków, przynajmniej jeśli chodzi o wzrost i obwód bioder.

Generalnie, jest to hobby kosztowne, w którym zamiłowania kolekcjonerskie łączą się ze swoistą chęcią tworzenia sobie azylu jak najbardziej odmiennego i odległego od współczesności. (więcej…)

Długie życie rzeczy, czyli o kupowaniu używanych

 

Kiedy kończył się nasz pobyt w Niemczech, zastanawialiśmy się nad kupnem samochodu, gdyż stary już się rozsypywał. No i pojawiło się pytanie: nowy, czy używany? Któregoś dnia mąż po powrocie z pracy powiedział:
– Wiesz, zgadało się z szefem o samochodach. On jeździ siedemnastoletnim oplem. I nigdy w życiu nie kupił sobie nowego samochodu.
No tak, szef. Był profesorem i kierownikiem zakładu w dużym instytucie badawczym. Można powiedzieć, że na biednego nie trafiło. Do tego nie był jakimś patologicznym skąpcem. Żeglował, dużo podróżował, oboje z żoną chodzili do opery, na koncerty… A na nowy samochód żal mu było pieniędzy.
To właśnie w Niemczech stanęłam oko w oko z problemem kupowania rzeczy używanych. Wynajęliśmy mieszkanie nie umeblowane. Część mebli mąż pożyczył z instytutu (mieli tam wypożyczalnię dla osób, które przyjeżdżają na czas zbyt długi, by mieszkać w hotelach), część musieliśmy dokupić – tanio, bo nie zamierzaliśmy zabierać ich potem do Polski.
Właśnie wtedy zapoznałam się z wielkimi magazynami, gdzie sprzedawano meble, których pozbyli się poprzedni właściciele.

Czytaj więcej »

Turystyka kwalifikowana II, czyli śladami muzyki średniowiecznej

Pani Muzyka. Miniatura z francuskiego rękopisu z około 1500 r. Paryż, BNdF.

Nie będę zakładać odrębnego blogu dla tych moich średniowiecznych wędrówek nie-wędrówek, więc piszę tutaj, chociaż z minimalizmem mają one niewiele wspólnego. Za to dużo z powrotem do korzeni, a może do źródeł. Kulturowych, rzecz jasna.

Te średniowieczne festiwale, o których wcześniej pisałam, nie zasługiwałyby w pełni na swoją nazwę, gdyby brakowało na nich śpiewu, tańca i w ogóle muzyki. Na szczęście, muzyka jest tam stale obecna. Grają i śpiewają zarówno amatorzy, jak i profesjonaliści, do tego bardzo biegli w swoim fachu. Ale – co właściwie grają?

Ze średniowieczną muzyką świecką – bo przecież na takich spotkaniach nie śpiewa się Stabat Mater ani Dies irae – jest ten problem, że właściwie nie wiadomo, jak brzmiała. Skale muzyczne były wówczas inne, niż obecnie, zapis nutowy – też odmienny i na jego podstawie można odtworzyć właściwie tylko melodię, a i to nieczęsto się zdarza. Zachowały się całe śpiewniki, które można traktować właściwie jak zbiory poezji, gdyż brak w nich notacji muzycznej. Z innych źródeł wynika jednak, że te wiersze były śpiewane. Właściwie dopiero z XIV i XV wieku, a więc z tego okresu, który nazywany jest jesienią średniowiecza, zachowało się więcej tekstów z zapisem towarzyszącej im melodii. Dzieje się tak dlatego, że muzyka często była improwizowana, a instrumentarium – zmienne, zależne od okoliczności. W zamkowej komnacie można śpiewać we dwoje, akompaniując sobie na lutni, która ma dźwięk piękny, lecz mało donośny. Ta sama lutnia nie będzie słyszalna na miejskim placu. Tu potrzebny jest i większy zespół, i inny zestaw instrumentów.

Z instrumentami też zresztą są kłopoty. Te oryginalne to prawdziwe rarytasy, przechowywane w muzeach.  Nowe trzeba budować, posługując się obrazami.  Na tej miniaturze u góry, Pani Muzyka gra na psalterium, obok niej po lewej stronie leży harfa, a po prawej stoi portatyw. Z harfą nie ma wielkich problemów, gdyż ciągle była i jest używana, ale psalteria i portatywy wyszły z użycia dawno temu i teraz fachowcy muszą je rekonstruować. Brzmienia jednak w ten sposób nie sprawdzą.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, jedni wykonawcy chcą pozostać możliwie najbardziej wierni epoce, dla drugich zaś zapisy z przeszłości są jedynie punktem wyjścia do rozmaitych wariacji na temat. Dzisiaj parę przykładów tego nurtu rekonstrukcyjnego, w którym wykonawcy mieli do dyspozycji nie tylko tekst, ale również zapis melodii.

Tu taka sytuacja najprostsza: dwoje śpiewaków i lutnia. Amerykański duet Asteria, a pieśń? Miłosna, dworska, ze śpiewnika wykonanego dla księcia Burgundii Filipa Śmiałego pod koniec XIV wieku. Bardzo kameralnie i lirycznie.

 

A tu zupełnie inna sytuacja: Calenda Maia, duży zespół, wiele instrumentów, muzycy w strojach stylizowanych na epokę, instrumenty rekonstruowane według średniowiecznych wzorów, repertuar różny, pieśni świeckie i religijne. Grajkowie są również śpiewakami (nawet flecista!). Dama w jasnej sukni gra na portatywie – małych, przenośnych organach. Niektóre były tak małe, że grajek nosił je na pasie przerzuconym przez ramię, a do gry ustawiał na kolanie.

Asteria to zespół z USA, a Calenda Maia – z Chile. Najlepszy dowód na to, że te średniowieczne zabawy podobają się również tam, gdzie średniowiecze, w naszym rozumieniu tego słowa, nie istniało.

A teraz fragment utworu, który można by nazwać – czy ja wiem? Prototypem operetki? Musicalu? Śpiewana opowieść o pasterce Marion, która odrzuca zaloty rycerza i pozostaje wierna swojemu Robinowi. Tekst z XIII wieku, francuskiego truwera Adama de Halle. Wykonuje włoski zespół Micrologus, już od ćwierćwiecza jeden z najlepszych w tej branży. Muzycy z Micrologusa noszą stroje współczesne, lecz na scenie zachowują się jak taki prawdziwie średniowieczny, wędrowny zespół grajków, którzy byli również tancerzami, a w razie potrzeby – aktorami.


Micrologus nie raz już przyjeżdżał do Polski. Tutaj całkiem świeży filmik z festiwalu Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu, w sierpniu tego roku.

Trzy dziewczyny śpiewają a cappella. Mimo rześkiej, porywającej melodii, jest to pieśń religijna, i do tego śpiewana w Wielkim Tygodniu. Coś jak nasze Gorzkie żale. Ale powstała we Włoszech, a konkretnie na Sardynii, więc ten południowy temperament wyraźnie się w niej ujawnia.

To jest właściwie pieśń ludowa. Muzyka średniowieczna, wbrew temu, czego można by się spodziewać, ma z ludową niewiele wspólnego, jest znacznie bardziej złożona, żeby nie powiedzieć – wyszukana. Jednak niektóre pieśni ludowe mogą sięgać korzeniami czasów bardzo odległych, a do tego pewne instrumenty średniowieczne, później zapomniane, przetrwały w muzyce ludu. I teraz wiele zespołów chętnie uzupełnia swój repertuar takimi utworami, często śpiewanymi od kilkuset lat, w formie prawie nie zmienionej.

 

No i właśnie za to lubię tę muzykę. Za autentyczność. Za piękne, a w każdym razie ciekawe głosy. To jest prawdziwy sprawdzian dla śpiewaków. W nagraniach studyjnych można brzmienie trochę podrasować, ale przy występach na żywo takich możliwości nie ma. Pozostają tylko głosy i instrumenty, czyli forma najbardziej pierwotna.

Oczywiście, że te zespoły, nawet najbardziej profesjonalne, mogą liczyć najwyżej na promile tej popularności, jaką cieszą się rozmaite gwiazdy popu. Ale mają wiernych słuchaczy. Niedawno na stronie internetowej pewien fan zarzucał swoim ulubieńcom, że na koncercie korzystali ze wzmacniaczy. Grajkowie tłumaczyli się, że na otwartej scenie, kiedy słucha ich około tysiąca osób, inaczej się nie da. I że zapraszają na swoje tournée klubowe, kiedy będą grać w małych salach, całkowicie bez żadnych technicznych udogodnień. Żeby było tak średniowiecznie i autentycznie, jak to w ogóle możliwe.

Rubia

Z książką przed szafą

 Miałam na studiach kostiumologię i nawet zdawałam z niej egzamin. Od tej pory żyję z takim miłym przekonaniem, że moda to sprawa poważna, a zajmowanie się nią wcale nie świadczy, że mamy pstro w głowach. Skądże znowu, nawet doktorat można z tego zrobić. Nie mam, co prawda, takiego zamiaru i zdecydowanie bardziej wolę się w ciuchy ubierać, niż o nich pisać. Na półkach w księgarniach nie brakuje jednak, oprócz książek poświęconych historii ubiorów i stylów, również najrozmaitszych poradników typu Co na siebie włożyć, żeby wyglądać na kobietę sukcesu. Ich popularność wskazuje, że  kobiety potrzebują w sprawach mody nie tylko rady mamy, przyjaciółki, ekspedientki w sklepie, oraz reklam i migawek z wybiegów, lecz również odrobiny wiedzy bardziej usystematyzowanej, takiej, która nie przeminie wraz z  top ten szmatek ostatniego sezonu.

Tutaj właśnie przydają się książki, jeśli nie są wyłącznie broszurami reklamowymi jakichś mniej lub bardziej znanych marek.

Książki, owszem, pomogły mi opanować chaos w szafie. Dlatego przy porządkach bibliotecznych postanowiłam nie oddawać do antykwariatu wszystkiego, co z tej dziedziny zdążyłam zgromadzić, lecz zachowałam to i owo.

Akurat nie zajmują mnie zbytnio problemy mojej sylwetki. Szerokie ramiona, wąskie biodra, a zatem brak wcięcia w talii – cóż, taki typ raczej chłopięcy, do którego nie pasują fasony podkreślające talię właśnie. Trudno podkreślać coś, czego nie ma. Własną figurę dobrze jest znać, żeby wybierać odpowiednie fasony, lecz jest to taka wiedza, która, raz opanowana, starcza na długo. Najważniejsze cechy sylwetki, ujawniające się w proporcjach ciała, nie zmieniają się bowiem przez całe  dziesięciolecia, nawet przy wahaniach wagi: kilka kilogramów mniej czy więcej prowadzi do zmiany rozmiaru, lecz nie podstawowego typu.

Dlatego też w moim – zresztą prawdziwie minimalnym, po radykalnym odchudzeniu biblioteki – zbiorku poradników najważniejsze miejsce zajmuje książka poświęcona zasadniczo zupełnie innej kwestii. Jest to Carole Jackson Najładniej ci w kolorze…  Wydana przez Twój Styl w roku 1994, a zatem już nie najmłodsza, lecz ciągle aktualna.

Kolor to prawdziwy czarodziej. Ogrzeje, ochłodzi, wyszczupli, wtopi w tłum, wyrwie z tłumu, doda skórze blasku, a włosom wyrazistości. Ubrania źle dobrane kolorystycznie mogą jednak odebrać ich właścicielce sporą część urody. Umiejętność łączenia barw to niebagatelna wiedza, a właściwie nigdzie jej nie uczą.

Można, oczywiście, pozostać przy takiej prawdziwie minimalistycznej gamie: czerń – biel – szarość – beż. Ma to, owszem, swoje zalety, lecz szarość szarości nierówna, a czerń nie każdemu pasuje. Beż ma wiele odcieni, niektóre są miłe i delikatne, ale… Jak stwierdziła moja babcia, widząc pewną damę ubraną w cielisty beż: a w tym, to wygląda jak śmierć na chorągwi.

No właśnie. Nawet te pozornie niekłopotliwe kolory trzeba umieć dopasować do siebie.

Carole Jackson bazuje na bardzo popularnym podziale typów urody na cztery pory roku. Wiosna, Lato, Jesień, Zima  – podział może wydawać się zbyt prosty, jeśli pomyślimy, jak bardzo różnią się kobiety między sobą, lecz w odniesieniu do kolorów ma swój sens. Wyodrębnienie barw ciepłych i zimnych oraz intensywnych i delikatnych odpowiada temu, co wiedzą chociażby malarze, dla których badanie związków między kolorami stanowiło zawsze ważną część warsztatu zawodowego.

Rozpoznanie, a potem trzymanie się własnej gamy barwnej oszczędza stresu i minimalizuje ryzyko nieudanych zakupów – kolory pasują wówczas nie tylko do naszej karnacji, lecz również do siebie. Ja zresztą nie wykorzystuję pełnego zestawu kolorów mojego typu, czyli Lata, ograniczyłam je do kilku, właśnie po to, by nie zastanawiać się długo, co z czym połączyć. Ogólnie dobrze na tym wychodzę. Na zimę trochę czerni i ciemny, grafitowy szary, do tego biel, trochę jasnej szarości , a jako mocne akcenty – kobaltowy niebieski i ciemna, winna czerwień. Latem w ogóle mogłabym nie nosić czerwieni, ale zimą – po prostu muszę, gdyż inaczej bym zamarzła. Za to latem noszę przeważnie różne odcienie niebieskiego, także te intensywne, jak szafir, do tego biel, również kremową, trochę granatu, a ostatnio również turkusu – dużo go było w sklepach, a z innymi moimi kolorami dobrze się łączy.

Książka Carole Jackson mówi nie tylko o kolorach, lecz i o innych sprawach: typach sylwetek, stylach ubiorów, zasadach ubierania się do pracy, na weekend, o dobieraniu dodatków… Bardzo ciekawie opisuje też zestawy ubrań: zestaw podstawowy, zwany tu żelaznym, obejmuje jedynie 15 ciuchów, łącznie z wieczorową sukienką i płaszczem! (No, jednak bez bielizny). Minimalizm w pełni rozwinięty, a jakże.

Jedynym mankamentem tej książki są zdjęcia: wyszły w druku przyżółcone, tak, że chłodne i bladoróżowe Lata i Zimy szczycą się złocistą karnacją i trudno je odróżnić od ciepłych Wiosen i Jesieni. To jednak już nie wina autorki.

Drugą książką jest Moja czarodziejska szafa, dwojga autorów niemieckich: Claudii Piras i Bernharda Roetzela, wydana w roku 2004. Przyznam, że w tej dziedzinie, podobnie zresztą jak w innych, wolę poradniki pisane przez autorów pochodzących z Europy. Amerykanie mają inne podejście do stroju, znacznie bardziej swobodne i rada amerykańskiej stylistki, by pani po pięćdziesiątce zakładała do pracy kostium jasnoróżowy albo cytrynowożółty, niekoniecznie spotka się u nas ze zrozumieniem. Pomijam fakt, że w Polsce w ogóle mało jest pań, którym byłoby dobrze w cytrynowożółtym na jakimkolwiek etapie ich życia.

Moja czarodziejska szafa bardzo mi pomaga w doprowadzaniu zawartości tego mebla do stanu optymalnego. Sporo tam wskazówek praktycznych, niby prostych, ale często niedocenianych. Chociażby: zanim kupisz ciuch, sprawdź, jak jest uszyty. Obejrzyj podszewkę, szwy i wykończenia, to wszystko świadczy o jakości ubrania. Jeśli chcesz kupić torebkę skórzaną, to zastanów się, dlaczego ta, którą ci właśnie pokazują, nie pachnie skórą, lecz plastikiem. Jeśli jesteś niezdecydowana, to nie pytaj ekspedientek o zdanie, bo im zależy na tym, żeby ciuch sprzedać, a nie na tym, żebyś dobrze wyglądała.

Są tam również porady jak pakować walizkę, jak prasować, a nawet, jak czyścić i prać. No i znowu – osobne rozdziały dotyczące kompletowania zestawów, dobierania dodatków, a nawet biżuterii. Roetzel jest zawodowym projektantem ubrań, więc przemyca sporo informacji o stylach, trendach, o różnych ponadczasowych evergreenach, a przy omawianiu kolejnych części garderoby – spódnic, spodni, sukienek czy płaszczy – pisze o wadach i zaletach różnych modeli. Sporo uwagi poświęca butom. No i stawia na jakość, zwłaszcza w doborze dodatków.

Obie te książki podobają mi się przede wszystkim dlatego, że są takie… zdroworozsądkowe. Nie przekonują każdej czytelniczki, że jest piękna i wspaniała niezależnie od okoliczności. Biorą pod uwagę takie czynniki jak wzrost, wiek, waga i zasobność portfela. Do tego, tekstu jest w nich znacznie więcej, niż obrazków. Co dla mnie jest dodatkową zaletą. Bo miło jest obejrzeć ładne fotografie, lecz w praktyce wartość ma przede wszystkim treść zawarta w słowach.

Rubia

Z książką w kuchni

Lubię jeść. I lubię też, żeby przy garnkach stał kto inny. W moim otoczeniu brak jednak chętnych, żeby na co dzień mnie w tym zastępować. Gotuję zatem sama, a ponieważ nie chcę, żeby domownicy kręcili nosem nad talerzami, więc się staram. Pomagając sobie przy tym wiedzą wyniesioną z domu (moi rodzice oboje bardzo dobrze gotowali; szkoda, że takich umiejętności nie można odziedziczyć wprost, bez żadnego wysiłku, jak koloru oczu albo włosów), no i oczywiście książkami kucharskimi.

Otóż to. Książki kucharskie.

Dominique Loreau, która pewnie stała się już guru polskich minimalistek, zalecając radykalne ograniczenie księgozbioru nie robi wyjątku dla książek kucharskich. Pisze, skądinąd słusznie, że kupowanie ich nie zastąpi umiejętności gotowania, stwarza natomiast złudne wrażenie, że w sprawach kulinarnych jesteśmy ekspertami.

Przejrzałam pod tym kątem wszystko, co stało u mnie na półkach. Pani Loreau jest niezłym psychologiem!

Zdaje się, że często kupowałam książki na zasadzie: a tego to jeszcze nie mam. W ten sposób przybywało mi tomików z różnych serii wydawniczych. Bo skoro kupiłam kuchnię włoską i hiszpańską, to czemu nie dokupić jeszcze chińskiej, meksykańskiej, japońskiej i brazylijskiej? Ładnie razem się prezentują, a przecież zawsze jest szansa, że kiedyś z nich skorzystam.

Po drugie, kupowałam książki dobrze wydane. Takie, które cieszyły raczej oko, niż podniebienie.

Po trzecie – książki specjalistyczne. Przepisy wegetariańskie, wegańskie, kuchnia pięciu przemian, kuchnia makrobiotyczna. Warzywa egzotyczne w naszej kuchni, ciasta z mąki pełnoziarnistej, czekolada na ileś tam sposobów, owoce na słodko i pikantnie… Do tego książki o domowych przetworach. Jak być ekspertem, to we wszystkim, a co!

Po czwarte –  rozmaite książki, które się wzięły nie wiem skąd. Jak na przykład Książka kucharska dla samotnych i zakochanych. Solidna, nie powiem, ale jakoś dziwnie mało zmysłowa.

Oczywiście,  z większości tego księgozbioru nie korzystałam NIGDY.

Po radykalnym odchudzeniu moja podręczna biblioteczka kuchenna została sprowadzona do kilkunastu książek. Mają one wartość różną i nie zawsze użytkową. Takim dziełem, z którego raczej nie korzystam i korzystać nie będę, jest 365 obiadów Lucyny Ćwierczakiewiczowej. No cóż, to właściwie klasyka literatury polskiej, może stanąć w biblioteczce gdzieś pomiędzy Prusem i Reymontem, tym bardziej, że mam reprint ładnie wydany, w twardej oprawie ze złoceniami.

Do użytku przeznaczona jest natomiast W staropolskiej kuchni i przy polskim stole Marty Lemnis i Henryka Vitry, książka zasadniczo historyczna, lecz z przepisami, które bez problemu dadzą się wykorzystać i na co dzień, i od święta. Wszystkie podawane miary są współczesne i niczego nie trzeba przeliczać. Co prawda, już od lat obiecuję sobie, że na Wielkanoc zrobię babę muślinową, lecz jest to przepis z rodzaju: weź sześć hożych dziewek i pachołka do palenia w piecu… Nie wyobrażam sobie, żebym cierpliwie ucierała 24 żółtka z cukrem przez 30 minut i nie wiem, kto by to za mnie zrobił. Są tam jednak i przepisy bardziej odpowiadające moim możliwościom. Podobny charakter mają Polskie posty Barbary Adamczewskiej, poświęcone tradycyjnej, rodzimej kuchni bezmięsnej, gdyż, jak wiadomo, ludzie kiedyś postów przestrzegali, a te trwały długo. Nie sądzę wprawdzie, żebym kiedykolwiek robiła lina z kapustą (skąd wziąć lina?), lecz sięganie do tych przepisów daje jakieś miłe poczucie zadomowienia, gdyż jest to kuchnia znana mi właściwie od dzieciństwa.

Ślady częstego używania noszą dwie książki Małgorzaty Musierowicz: Łasuch literacki oraz Całuski pani Darling. Pierwsza jest o potrawach, które jadali bohaterowie jej własnych książek, druga o tych, które pasują do rozmaitych innych postaci literackich. Ponieważ książki zasadniczo przeznaczone są dla dzieci czy nastolatków, pani Musierowicz dostosowała przepisy do możliwości czytelników. Co nie zmienia faktu, że wiele z nich jest świetnych, zwłaszcza tych na ciasta. Mazurek orzechowy, nazwany przez autorkę mazurkiem pani Twardowskiej, jest u nas nieodmiennie hitem Wielkanocy, zaś związana z nim interpretacja ballady Pani Twardowska pióra naszego narodowego wieszcza, to majstersztyk sam w sobie.

Zostawiłam również dwie książki włoskie – jedna jest przeglądem potraw typowych dla każdego regionu Włoch, druga prezentuje tylko kuchnię Sycylii. Nie lubię owoców morza, a o świeże ryby morskie u nas niełatwo, więc przydatność wielu przepisów w naszych warunkach jest taka sobie, lecz same książki są również pamiątką trzech lat, jakie tam spędziliśmy. Po powrocie do Polski natrafiłam na serię książeczek, właściwie broszur, ale ładnie wydanych, tłumaczonych z włoskiego – a to pizze, a to makarony, a to potrawy jednogarnkowe – i kupiłam je głównie dla młodszego  syna. Zapraszany przez kolegów, poznał tamtejszą kuchnię domową i został zwolennikiem jedzenia „po włosku”. Do tego dobrze mu wychodzi mieszanie w garnkach, niech się więc dokształca. Kuchnia włoska ma zresztą tę zaletę, że jest prosta. Potrawy przyrządza się z niewielu składników, opis wykonania najczęściej nie przekracza kilku zdań. Akurat coś dla mnie.

Przez gęste sito selekcji przeszła też książeczka o wypiekach z mąki pełnoziarnistej, ze względu na proporcje składników, trochę inne, niż w ciastach ze zwykłej mąki. Oraz niemiecka książeczka z przepisami na gofry, w wersji słodkiej i pikantnej. Niemiecką kuchnię trudno komukolwiek polecać, ale ponieważ tam właśnie kupiłam sobie gofrownicę i często piekłam dzieciakom gofry, to i przepisy bardzo się przydały.

Została jeszcze Kulinarna podróż dookoła świata, z której często korzystały moje dzieciaki, pochłonięte wizją dań egzotycznych (to też pozycja dla młodocianych), oraz trzy książeczki: o kawie, herbacie i czekoladzie w różnych wariantach i z rozmaitymi dodatkami.

I teraz pytanie: czy w ogóle warto trzymać jeszcze w domu książki kucharskie, skoro i tak największym źródłem wiedzy kulinarnej jest w tej chwili Internet? Przecież bez trudu można w nim znaleźć przepisy na najbardziej wyszukane czy też egzotyczne potrawy, czasem również ze wskazówkami, gdzie kupić składniki, których nie dostaniemy w przeciętnym sklepie spożywczym.

Z tego punktu widzenia – zapewne nie warto. Kiedy jednak patrzę na to, co zostawiłam, dochodzę do wniosku, że podobają mi się takie książki, które mówią o czymś więcej, niż tylko samo gotowanie. O ludziach, o innych książkach, o obyczajach, o historii. O gatunkach, uprawach i przyprawach. Albo, po prostu, związane są z jakimś ważnym okresem mojego życia. I właśnie dzięki tej „wartości dodatkowej” nie zamierzam ich oddać ani sprzedać.

Bo tak na co dzień, w gruncie rzeczy, korzystam albo z przepisów rodzinnych (niewiele zresztą ich mam; rodzice gotowali raczej intuicyjnie, a mama miała w pamięci nawet całe przepisy na ciasta, niczego nie musiała sprawdzać), albo wyciągam rozmaite karteluszki, pojedyncze przepisy skądś wycięte, a nawet wyrwane, teraz przechowywane w specjalnej teczce. Zadziwiająca skarbnica.

A dla urozmaicenia zaglądam czasem na blogi kulinarne. Bo to też świetna lektura. No i kształcąca.

 Rubia