estetycznie, indywidualnie…

Posts tagged ‘książki’

Z książką przed szafą

 Miałam na studiach kostiumologię i nawet zdawałam z niej egzamin. Od tej pory żyję z takim miłym przekonaniem, że moda to sprawa poważna, a zajmowanie się nią wcale nie świadczy, że mamy pstro w głowach. Skądże znowu, nawet doktorat można z tego zrobić. Nie mam, co prawda, takiego zamiaru i zdecydowanie bardziej wolę się w ciuchy ubierać, niż o nich pisać. Na półkach w księgarniach nie brakuje jednak, oprócz książek poświęconych historii ubiorów i stylów, również najrozmaitszych poradników typu Co na siebie włożyć, żeby wyglądać na kobietę sukcesu. Ich popularność wskazuje, że  kobiety potrzebują w sprawach mody nie tylko rady mamy, przyjaciółki, ekspedientki w sklepie, oraz reklam i migawek z wybiegów, lecz również odrobiny wiedzy bardziej usystematyzowanej, takiej, która nie przeminie wraz z  top ten szmatek ostatniego sezonu.

Tutaj właśnie przydają się książki, jeśli nie są wyłącznie broszurami reklamowymi jakichś mniej lub bardziej znanych marek.

Książki, owszem, pomogły mi opanować chaos w szafie. Dlatego przy porządkach bibliotecznych postanowiłam nie oddawać do antykwariatu wszystkiego, co z tej dziedziny zdążyłam zgromadzić, lecz zachowałam to i owo.

Akurat nie zajmują mnie zbytnio problemy mojej sylwetki. Szerokie ramiona, wąskie biodra, a zatem brak wcięcia w talii – cóż, taki typ raczej chłopięcy, do którego nie pasują fasony podkreślające talię właśnie. Trudno podkreślać coś, czego nie ma. Własną figurę dobrze jest znać, żeby wybierać odpowiednie fasony, lecz jest to taka wiedza, która, raz opanowana, starcza na długo. Najważniejsze cechy sylwetki, ujawniające się w proporcjach ciała, nie zmieniają się bowiem przez całe  dziesięciolecia, nawet przy wahaniach wagi: kilka kilogramów mniej czy więcej prowadzi do zmiany rozmiaru, lecz nie podstawowego typu.

Dlatego też w moim – zresztą prawdziwie minimalnym, po radykalnym odchudzeniu biblioteki – zbiorku poradników najważniejsze miejsce zajmuje książka poświęcona zasadniczo zupełnie innej kwestii. Jest to Carole Jackson Najładniej ci w kolorze…  Wydana przez Twój Styl w roku 1994, a zatem już nie najmłodsza, lecz ciągle aktualna.

Kolor to prawdziwy czarodziej. Ogrzeje, ochłodzi, wyszczupli, wtopi w tłum, wyrwie z tłumu, doda skórze blasku, a włosom wyrazistości. Ubrania źle dobrane kolorystycznie mogą jednak odebrać ich właścicielce sporą część urody. Umiejętność łączenia barw to niebagatelna wiedza, a właściwie nigdzie jej nie uczą.

Można, oczywiście, pozostać przy takiej prawdziwie minimalistycznej gamie: czerń – biel – szarość – beż. Ma to, owszem, swoje zalety, lecz szarość szarości nierówna, a czerń nie każdemu pasuje. Beż ma wiele odcieni, niektóre są miłe i delikatne, ale… Jak stwierdziła moja babcia, widząc pewną damę ubraną w cielisty beż: a w tym, to wygląda jak śmierć na chorągwi.

No właśnie. Nawet te pozornie niekłopotliwe kolory trzeba umieć dopasować do siebie.

Carole Jackson bazuje na bardzo popularnym podziale typów urody na cztery pory roku. Wiosna, Lato, Jesień, Zima  – podział może wydawać się zbyt prosty, jeśli pomyślimy, jak bardzo różnią się kobiety między sobą, lecz w odniesieniu do kolorów ma swój sens. Wyodrębnienie barw ciepłych i zimnych oraz intensywnych i delikatnych odpowiada temu, co wiedzą chociażby malarze, dla których badanie związków między kolorami stanowiło zawsze ważną część warsztatu zawodowego.

Rozpoznanie, a potem trzymanie się własnej gamy barwnej oszczędza stresu i minimalizuje ryzyko nieudanych zakupów – kolory pasują wówczas nie tylko do naszej karnacji, lecz również do siebie. Ja zresztą nie wykorzystuję pełnego zestawu kolorów mojego typu, czyli Lata, ograniczyłam je do kilku, właśnie po to, by nie zastanawiać się długo, co z czym połączyć. Ogólnie dobrze na tym wychodzę. Na zimę trochę czerni i ciemny, grafitowy szary, do tego biel, trochę jasnej szarości , a jako mocne akcenty – kobaltowy niebieski i ciemna, winna czerwień. Latem w ogóle mogłabym nie nosić czerwieni, ale zimą – po prostu muszę, gdyż inaczej bym zamarzła. Za to latem noszę przeważnie różne odcienie niebieskiego, także te intensywne, jak szafir, do tego biel, również kremową, trochę granatu, a ostatnio również turkusu – dużo go było w sklepach, a z innymi moimi kolorami dobrze się łączy.

Książka Carole Jackson mówi nie tylko o kolorach, lecz i o innych sprawach: typach sylwetek, stylach ubiorów, zasadach ubierania się do pracy, na weekend, o dobieraniu dodatków… Bardzo ciekawie opisuje też zestawy ubrań: zestaw podstawowy, zwany tu żelaznym, obejmuje jedynie 15 ciuchów, łącznie z wieczorową sukienką i płaszczem! (No, jednak bez bielizny). Minimalizm w pełni rozwinięty, a jakże.

Jedynym mankamentem tej książki są zdjęcia: wyszły w druku przyżółcone, tak, że chłodne i bladoróżowe Lata i Zimy szczycą się złocistą karnacją i trudno je odróżnić od ciepłych Wiosen i Jesieni. To jednak już nie wina autorki.

Drugą książką jest Moja czarodziejska szafa, dwojga autorów niemieckich: Claudii Piras i Bernharda Roetzela, wydana w roku 2004. Przyznam, że w tej dziedzinie, podobnie zresztą jak w innych, wolę poradniki pisane przez autorów pochodzących z Europy. Amerykanie mają inne podejście do stroju, znacznie bardziej swobodne i rada amerykańskiej stylistki, by pani po pięćdziesiątce zakładała do pracy kostium jasnoróżowy albo cytrynowożółty, niekoniecznie spotka się u nas ze zrozumieniem. Pomijam fakt, że w Polsce w ogóle mało jest pań, którym byłoby dobrze w cytrynowożółtym na jakimkolwiek etapie ich życia.

Moja czarodziejska szafa bardzo mi pomaga w doprowadzaniu zawartości tego mebla do stanu optymalnego. Sporo tam wskazówek praktycznych, niby prostych, ale często niedocenianych. Chociażby: zanim kupisz ciuch, sprawdź, jak jest uszyty. Obejrzyj podszewkę, szwy i wykończenia, to wszystko świadczy o jakości ubrania. Jeśli chcesz kupić torebkę skórzaną, to zastanów się, dlaczego ta, którą ci właśnie pokazują, nie pachnie skórą, lecz plastikiem. Jeśli jesteś niezdecydowana, to nie pytaj ekspedientek o zdanie, bo im zależy na tym, żeby ciuch sprzedać, a nie na tym, żebyś dobrze wyglądała.

Są tam również porady jak pakować walizkę, jak prasować, a nawet, jak czyścić i prać. No i znowu – osobne rozdziały dotyczące kompletowania zestawów, dobierania dodatków, a nawet biżuterii. Roetzel jest zawodowym projektantem ubrań, więc przemyca sporo informacji o stylach, trendach, o różnych ponadczasowych evergreenach, a przy omawianiu kolejnych części garderoby – spódnic, spodni, sukienek czy płaszczy – pisze o wadach i zaletach różnych modeli. Sporo uwagi poświęca butom. No i stawia na jakość, zwłaszcza w doborze dodatków.

Obie te książki podobają mi się przede wszystkim dlatego, że są takie… zdroworozsądkowe. Nie przekonują każdej czytelniczki, że jest piękna i wspaniała niezależnie od okoliczności. Biorą pod uwagę takie czynniki jak wzrost, wiek, waga i zasobność portfela. Do tego, tekstu jest w nich znacznie więcej, niż obrazków. Co dla mnie jest dodatkową zaletą. Bo miło jest obejrzeć ładne fotografie, lecz w praktyce wartość ma przede wszystkim treść zawarta w słowach.

Rubia

Z książką w kuchni

Lubię jeść. I lubię też, żeby przy garnkach stał kto inny. W moim otoczeniu brak jednak chętnych, żeby na co dzień mnie w tym zastępować. Gotuję zatem sama, a ponieważ nie chcę, żeby domownicy kręcili nosem nad talerzami, więc się staram. Pomagając sobie przy tym wiedzą wyniesioną z domu (moi rodzice oboje bardzo dobrze gotowali; szkoda, że takich umiejętności nie można odziedziczyć wprost, bez żadnego wysiłku, jak koloru oczu albo włosów), no i oczywiście książkami kucharskimi.

Otóż to. Książki kucharskie.

Dominique Loreau, która pewnie stała się już guru polskich minimalistek, zalecając radykalne ograniczenie księgozbioru nie robi wyjątku dla książek kucharskich. Pisze, skądinąd słusznie, że kupowanie ich nie zastąpi umiejętności gotowania, stwarza natomiast złudne wrażenie, że w sprawach kulinarnych jesteśmy ekspertami.

Przejrzałam pod tym kątem wszystko, co stało u mnie na półkach. Pani Loreau jest niezłym psychologiem!

Zdaje się, że często kupowałam książki na zasadzie: a tego to jeszcze nie mam. W ten sposób przybywało mi tomików z różnych serii wydawniczych. Bo skoro kupiłam kuchnię włoską i hiszpańską, to czemu nie dokupić jeszcze chińskiej, meksykańskiej, japońskiej i brazylijskiej? Ładnie razem się prezentują, a przecież zawsze jest szansa, że kiedyś z nich skorzystam.

Po drugie, kupowałam książki dobrze wydane. Takie, które cieszyły raczej oko, niż podniebienie.

Po trzecie – książki specjalistyczne. Przepisy wegetariańskie, wegańskie, kuchnia pięciu przemian, kuchnia makrobiotyczna. Warzywa egzotyczne w naszej kuchni, ciasta z mąki pełnoziarnistej, czekolada na ileś tam sposobów, owoce na słodko i pikantnie… Do tego książki o domowych przetworach. Jak być ekspertem, to we wszystkim, a co!

Po czwarte –  rozmaite książki, które się wzięły nie wiem skąd. Jak na przykład Książka kucharska dla samotnych i zakochanych. Solidna, nie powiem, ale jakoś dziwnie mało zmysłowa.

Oczywiście,  z większości tego księgozbioru nie korzystałam NIGDY.

Po radykalnym odchudzeniu moja podręczna biblioteczka kuchenna została sprowadzona do kilkunastu książek. Mają one wartość różną i nie zawsze użytkową. Takim dziełem, z którego raczej nie korzystam i korzystać nie będę, jest 365 obiadów Lucyny Ćwierczakiewiczowej. No cóż, to właściwie klasyka literatury polskiej, może stanąć w biblioteczce gdzieś pomiędzy Prusem i Reymontem, tym bardziej, że mam reprint ładnie wydany, w twardej oprawie ze złoceniami.

Do użytku przeznaczona jest natomiast W staropolskiej kuchni i przy polskim stole Marty Lemnis i Henryka Vitry, książka zasadniczo historyczna, lecz z przepisami, które bez problemu dadzą się wykorzystać i na co dzień, i od święta. Wszystkie podawane miary są współczesne i niczego nie trzeba przeliczać. Co prawda, już od lat obiecuję sobie, że na Wielkanoc zrobię babę muślinową, lecz jest to przepis z rodzaju: weź sześć hożych dziewek i pachołka do palenia w piecu… Nie wyobrażam sobie, żebym cierpliwie ucierała 24 żółtka z cukrem przez 30 minut i nie wiem, kto by to za mnie zrobił. Są tam jednak i przepisy bardziej odpowiadające moim możliwościom. Podobny charakter mają Polskie posty Barbary Adamczewskiej, poświęcone tradycyjnej, rodzimej kuchni bezmięsnej, gdyż, jak wiadomo, ludzie kiedyś postów przestrzegali, a te trwały długo. Nie sądzę wprawdzie, żebym kiedykolwiek robiła lina z kapustą (skąd wziąć lina?), lecz sięganie do tych przepisów daje jakieś miłe poczucie zadomowienia, gdyż jest to kuchnia znana mi właściwie od dzieciństwa.

Ślady częstego używania noszą dwie książki Małgorzaty Musierowicz: Łasuch literacki oraz Całuski pani Darling. Pierwsza jest o potrawach, które jadali bohaterowie jej własnych książek, druga o tych, które pasują do rozmaitych innych postaci literackich. Ponieważ książki zasadniczo przeznaczone są dla dzieci czy nastolatków, pani Musierowicz dostosowała przepisy do możliwości czytelników. Co nie zmienia faktu, że wiele z nich jest świetnych, zwłaszcza tych na ciasta. Mazurek orzechowy, nazwany przez autorkę mazurkiem pani Twardowskiej, jest u nas nieodmiennie hitem Wielkanocy, zaś związana z nim interpretacja ballady Pani Twardowska pióra naszego narodowego wieszcza, to majstersztyk sam w sobie.

Zostawiłam również dwie książki włoskie – jedna jest przeglądem potraw typowych dla każdego regionu Włoch, druga prezentuje tylko kuchnię Sycylii. Nie lubię owoców morza, a o świeże ryby morskie u nas niełatwo, więc przydatność wielu przepisów w naszych warunkach jest taka sobie, lecz same książki są również pamiątką trzech lat, jakie tam spędziliśmy. Po powrocie do Polski natrafiłam na serię książeczek, właściwie broszur, ale ładnie wydanych, tłumaczonych z włoskiego – a to pizze, a to makarony, a to potrawy jednogarnkowe – i kupiłam je głównie dla młodszego  syna. Zapraszany przez kolegów, poznał tamtejszą kuchnię domową i został zwolennikiem jedzenia „po włosku”. Do tego dobrze mu wychodzi mieszanie w garnkach, niech się więc dokształca. Kuchnia włoska ma zresztą tę zaletę, że jest prosta. Potrawy przyrządza się z niewielu składników, opis wykonania najczęściej nie przekracza kilku zdań. Akurat coś dla mnie.

Przez gęste sito selekcji przeszła też książeczka o wypiekach z mąki pełnoziarnistej, ze względu na proporcje składników, trochę inne, niż w ciastach ze zwykłej mąki. Oraz niemiecka książeczka z przepisami na gofry, w wersji słodkiej i pikantnej. Niemiecką kuchnię trudno komukolwiek polecać, ale ponieważ tam właśnie kupiłam sobie gofrownicę i często piekłam dzieciakom gofry, to i przepisy bardzo się przydały.

Została jeszcze Kulinarna podróż dookoła świata, z której często korzystały moje dzieciaki, pochłonięte wizją dań egzotycznych (to też pozycja dla młodocianych), oraz trzy książeczki: o kawie, herbacie i czekoladzie w różnych wariantach i z rozmaitymi dodatkami.

I teraz pytanie: czy w ogóle warto trzymać jeszcze w domu książki kucharskie, skoro i tak największym źródłem wiedzy kulinarnej jest w tej chwili Internet? Przecież bez trudu można w nim znaleźć przepisy na najbardziej wyszukane czy też egzotyczne potrawy, czasem również ze wskazówkami, gdzie kupić składniki, których nie dostaniemy w przeciętnym sklepie spożywczym.

Z tego punktu widzenia – zapewne nie warto. Kiedy jednak patrzę na to, co zostawiłam, dochodzę do wniosku, że podobają mi się takie książki, które mówią o czymś więcej, niż tylko samo gotowanie. O ludziach, o innych książkach, o obyczajach, o historii. O gatunkach, uprawach i przyprawach. Albo, po prostu, związane są z jakimś ważnym okresem mojego życia. I właśnie dzięki tej „wartości dodatkowej” nie zamierzam ich oddać ani sprzedać.

Bo tak na co dzień, w gruncie rzeczy, korzystam albo z przepisów rodzinnych (niewiele zresztą ich mam; rodzice gotowali raczej intuicyjnie, a mama miała w pamięci nawet całe przepisy na ciasta, niczego nie musiała sprawdzać), albo wyciągam rozmaite karteluszki, pojedyncze przepisy skądś wycięte, a nawet wyrwane, teraz przechowywane w specjalnej teczce. Zadziwiająca skarbnica.

A dla urozmaicenia zaglądam czasem na blogi kulinarne. Bo to też świetna lektura. No i kształcąca.

 Rubia

Ile kosztuje kultura?

Zainteresowały mnie wyliczenia autora pewnego artykułu  na blogu: tutaj. W komentarzach znalazło się – poza dość jadowitymi opiniami, że post dotyczy bynajmniej nie kultury, lecz rozrywki i to całkiem niewysokich lotów – także trochę ciekawych informacji i  uwag, jak zmniejszyć udział  wydatków na tę sferę życia we własnym budżecie. Bo nie da się ukryć, że książki, płyty i bilety kosztują, i to coraz więcej.

Zaczęłam się zastanawiać, jak to wygląda u mnie. Nie będę robiła tu dokładnych wyliczeń, gdyż jedne wydatki zdarzają się dwa-trzy razy w roku, inne – co tydzień. Właściwie dopiero roczne zestawienie kosztów miałoby większy sens, ale aż taka skrupulatna nie jestem. Wypisuję więc tylko pewne grupy, bez podawania konkretnych  sum.

Telewizji nie oglądam od lat, a mój mąż – dość rzadko . Telewizor jednak mamy, płacimy abonament za odbiornik i  abonament w Netii. Mamy również radio, ja słucham dwójki.

Prasa codzienna. Gazety kupujemy coraz rzadziej. Wiadomości dostarcza nam net, ciekawsze artykuły, analizy, komentarze w wydaniach papierowych trafiają się najczęściej w magazynach weekendowych. Wtedy, owszem, kupujemy. Dwie gazety, wydatek niewielki, wszystko razem około 10 zł tygodniowo.

Tygodniki. Tych byłoby sporo. Polityka i Forum, Newsweek, Wprost, Tygodnik Powszechny, czasem Przekrój, czasem Przegląd – zasadniczo jednak dwa pierwsze.  Kiedyś kupowałam nawet dla jednego ciekawego artykułu, teraz nie, gdyż potem w domu rosły sterty makulatury. Ale jednak kupujemy stale, przynajmniej dwa tytuły tygodniowo. Każdy tytuł to około 5  zł.

Miesięczniki/dwumiesięczniki/periodyki wychodzące nieregularnie.

Z kobiecych dość regularnie kupuję Zwierciadło. Kupowałam również Bluszcz, ale właśnie przestał wychodzić. Skończył się dla mnie etap Czterech kątów i Mojego pięknego ogrodu albo innych czasopism o urządzaniu domu i ogródka. Na to miejsce weszły Charaktery i Twoja muza. Czasem pojawiają się numery specjalne różnych czasopism, np. Niezbędnik inteligenta wydawany przez Politykę. Ceny? 10-18 zł.

Piekielnie droga jest prasa zagraniczna, kompletnie nie wiem, czemu. Tygodniki, które we Włoszech kupowałam po 1,50 euro, w Empiku kosztują kilkanaście złotych,  miesięczniki – tyle, co książka. Prasę niemiecką przywozi mi mąż ze swoich podróży służbowych; do Włoch, niestety, ostatnio rzadko jeździ.

Książki. Nie uwzględniam tu książek  (ani poprzednio – czasopism) potrzebnych mi do pracy, chociaż te są akurat drogie. Trudno, takie są koszty zawodu. Literatury pięknej kupuję raczej niewiele, więcej eseistyki, literatury faktu, czasem jakiś poradnik. Tak, wiem, są biblioteki, ale pewne ksiązki czytam fragmentami, wracam do nich po jakimś czasie, więc chcę mieć je w domu. Przeciętnie – 3-4 w miesiącu. Książka to na ogół 35-45 zł, ale np. wywiad-biografia Tomasza Stańki – już 56.

Płyty muzyczne i filmowe. Z tymi bywa różnie. Słucham muzyki raczej niszowej, w ciągu całego roku mogę trafić na góra kilkanaście płyt, które chciałabym mieć. Kupuję głównie przez Amazon.de, zamawiam razem z książkami. Ceny  zaczynają się około 11 euro, do 30 za trzypłytowy album z DVD. Nie mogę kupować w Amazonie pojedynczych utworów w formacie mp3, do ściągnięcia na komputer. Kupuję nie marudząc, niech moi faworyci sobie na mnie zarobią. Ale czasem z jakiejś płyty interesuje mnie jeden utwór i wtedy złości mnie ta opcja: albo cała płyta, albo nic.

Filmy raczej kupuję w Polsce. Również w zestawach, np. bardzo ciekawą serię o archeologii biblijnej albo cykl biografii wielkich wodzów (to dla męża). Zestaw zaczyna się od 100 zł. Przez Amazon zamawiam czasem seriale – w tym roku trzy, dwa włoskie i jeden austriacki. To nie są niekończące się tasiemce z tysiącami odcinków, do tego zwykle nie kupuję całości – kolejne serie stają się coraz słabsze, a ja nie jestem aż tak zażartą miłośniczką Don Matteo czy Commisario Montalbano, żeby gromadzić komplety. Więc znowu: od 14 euro (1 płyta, 14 odcinków) do 30 (zestaw trzech płyt).

Kino – prawie nie chodzę. Wolę obejrzeć w domu. Mąż – kinoman też ostatnio marudzi, że w bieżącym repertuarze nie ma nic ciekawego i bywa przeciętnie raz w miesiącu. Noc kin natomiast to stały punkt w życiu naszych synów, impreza towarzyska właściwie obowiązkowa. Ale od niedawna zaczęli organizować takie noce we własnym gronie: wypożyczają parę krążków i w piątek albo sobotę wieczorem spotykają się u kogoś, kto ma warunki, żeby pomieścić kilkuosobową grupę. Na nas też już parę razy padło. Nie wiem, czy to taka odpowiedź na kryzys, czy najprostszy sposób, żeby czas spędzać wspólnie, wygodnie i niedrogo.

Teatr – rzadko bywamy, więc nie jest to wydatek znaczący.

Koncerty. Podobnie jak z płytami: gdzie ich szukać, ach, gdzie? Może na festiwalu Skrzyżowanie Kultur? Może, jak przyjedzie Vollenweider? Bilety tanie nie są, lecz imprez niewiele. We wrześniu zapowiada się w Warszawie Lacrimosa. Sigur Ros też będzie, ale w Krakowie. To byłby wyjazd z noclegiem, ogólne koszty o wiele wyższe, niż sama cena biletów.

Czasem jednak na koncert wyjeżdżamy dość daleko. Jak w ubiegłym roku na Castlefest w Holandii, żeby obejrzeć Cantus buranus. No, takie wydatki zaliczyłabym jednak do turystyki. Kwalifikowanej.

Wystawy i inne imprezy. Ze względów zawodowych, zaproszenia na wernisaże, otwarcia itp. dostaję za darmo. Jeżeli gdzieś wyjeżdżamy, to oczywiście dochodzą koszty biletów.

Aha, dorzucę jeszcze Noc muzeów. To raczej okazja, żeby się wybrać w jakieś miejsce, które normalnie nie przyszłoby do głowy, albo nie jest dostępne na co dzień. Na przykład Filtry warszawskie czy też coś równie atrakcyjnego.  Udział w darmowej imprezie, lecz  raczej nie ze względów oszczędnościowych.

Tak to z grubsza wygląda. Trochę inaczej, niż u autora tego bloga, od którego zaczęłam. Na pewno mniej płyt, więcej książek i czasopism. Dlatego też u mnie nie pojawia się tak wyraźnie problem, który jego zajmuje: ściągać z sieci, narażając się na zarzut piractwa, czy korzystać z legalnych (czytaj: zatwierdzonych przez dystrybutorów) zasobów muzyki i filmów?  To jest zresztą odrębna, bardzo poważna kwestia do przedyskutowania; pewnie będzie zajmować opinię publiczną przez następnych kilka lat.

Czy koszty  udziału w kulturze dają się zmniejszyć w inny sposób, niż przez szukanie ofert w sieci, również na portalach oskarżanych o łamanie praw autorskich? Do pewnego stopnia tak, zwłaszcza jeśli chodzi o książki, gdyż istnieją tanie księgarnie, do których, przy naszym systemie dystrybucji, trafiają nawet stosunkowo nowe publikacje. Przy korzystaniu z bibliotek i wypożyczalni sprawa jest jeszcze prostsza, bowiem  można najpierw coś przeczytać albo obejrzeć, a dopiero potem zadecydować, czy warto powiększać domowy zbiór, czy  można sobie odpuścić. Najtrudniej jest jednak zminimalizować wydatki w sferze kultury żywej. Bilety wstępu na koncerty i spektakle mają ceny sztywne i dość wysokie (chyba, że ktoś kupuje cały karnet festiwalowy, lecz nie dotyczy to pojedynczych imprez). I w ten sposób dokonuje się odwrócenie postawy, która stanowi przecież jeden z filarów kultury: wspólne uczestniczenie w jakimś wydarzeniu, wyjście pomiędzy ludzi Teraz opłaca się (dosłownie!) kupić albo wypożyczyć płytę i  zamknąć z nią we własnych czterech ścianach, bez bezpośredniego kontaktu z artystami  i innymi uczestnikami spektaklu.

Chyba, że namiastką takiej wspólnoty są te weekendowe noce filmowe w prywatnych mieszkaniach.

Wydawanie na kulturę w kontekście minimalizmu może wydawać się całkowicie nieminimalistyczne, gdyż, po pierwsze, przybywa od tego rzeczy (książek, płyt), a po drugie – po co kupować, jeśli można coś znaleźć w sieci? W moim przypadku te argumenty niespecjalnie działają. Różne książki lubię mieć w zasięgu ręki – takie, o których wiem, że do nich wrócę, i to pewnie nie raz. Płyty kupuję często przez uznanie dla wykonawców. Dochody z płyt (nie mam tu na myśli gwiazd popu, sprzedających setki tysięcy czy miliony egzemplarzy) nie stanowią bardzo ważnej pozycji w ich budżetach; wiadomo, że zespoły zarabiają głównie koncertami. Ale, jeśli ta muzyka mi się podoba, jeśli jej chętnie słucham, to właściwie dlaczego miałabym uważać, że należy mi się ona za darmo?

Rubia

 

 

 

O Sztuce planowania Dominique Loreau

Sztuka prostoty oraz  Sztuka umiaru są książkami interesującymi. Sztuka planowania jest natomiast książką zaskakującą.

Przede wszystkim, mało w niej o planowaniu. Po drugie – i to jest znacznie ważniejsze – autorka przekonuje nas, że czynnością bardzo w życiu istotną, a przy tym mającą wielorakie, korzystne skutki, jest sporządzanie list. Tak, list, czyli po prostu spisów.

Każda z nas na pewno zna dwa podstawowe rodzaje list: spraw do załatwienia oraz zakupów. Spisujemy je w kalendarzu, notesie, na jakichś kartkach i karteluszkach, nosimy ze sobą, przeglądamy odhaczając kolejne pozycje, czasem wyciągamy w sklepie. Kiedy spełnią swoje zadanie, wędrują do kosza. Czy którakolwiek z autorek takich list poświęca im uwagę? Nie ich treści, lecz im samym, jako materialnemu przedmiotowi i dokumentacji własnego życia? Przypuszczam, że wątpię, jak mawia klasyk rozrywki.

I tutaj właśnie wkracza Dominique Loreau. Posługując się rozmaitymi przykładami, z których większość pochodzi oczywiście z jej ulubionej kultury japońskiej, proponuje, żebyśmy sporządzanie takich list rozszerzyły na wszystkie dziedziny egzystencji, łącznie z jej wymiarem psychicznym i duchowym. Możemy zatem układać nie tylko spisy rzeczy i zajęć, ale również listy  własnych problemów, wyborów, uczuć, sytuacji przyjemnych i przykrych, wrażeń zmysłowych czy nawet wspomnień. Ich sporządzanie miałoby przynosić – zdaniem autorki – dobroczynne efekty: pogłębioną umiejętność autoanalizy i wynikający z niej lepszy wgląd we własne potrzeby, zdolność dokonywania właściwych wyborów, odrzucenie obciążeń z przeszłości oraz, generalnie, rozwój osobowości, który przynosi również poprawę kontaktów z innymi ludźmi.

Bazą propozycji są poglądy, które można spotkać również w wielu innych poradnikach psychologii popularnej. Tytuły podrozdziałów: Nie bądź ofiarą własnych emocji; Zanotuj swoje lęki, aby je oddalić; Skup się na rozwiązaniach, a nie na problemach, mówią same za siebie. Nowością jest natomiast sposób radzenia sobie z kłopotami czy to w sferze materialnej, czy duchowej, poprzez tworzenie spisów. Loreau pisze zresztą wprost, że, jej zdaniem, słowo ma działanie i magiczne, i twórcze.

Nie jestem psychologiem, więc nie do mnie należy ocena skutków terapeutycznych takiego działania. Przyznam się, że koncepcja rozpisywania całego życia na serię takich list w pierwszej chwili wydała mi się trochę maniakalna. Ponieważ jednak czytanie książki trwa dłużej, niż chwilę, zdążyłam się z nią oswoić i znaleźć w sugestiach autorki rozmaite walory.

Moje doświadczenie z układaniem list niewiele wykracza poza sprawy podstawowe, czyli notowanie tego, co mam zrobić i kupić. Kiedy przez kilka lat krążyłam między Niemcami, Włochami i Polską, zrobiłam sobie również spis ciuchów, gdyż gubiły mi się w pamięci i potrafiłam kupić bluzkę niemal identyczną jak trzy inne, które już wisiały w szafie. No i spisywałam tę nieszczęsną porcelanę Indisch blau, żeby nie rozbudowywać nadmiernie zestawu. Miało to wszystko wymiar bardzo praktyczny, służyło ogarnięciu chaosu pośród przedmiotów. Zapisywanie własnych zalet i wad, emocji, pragnień, obaw? Gdybym akurat brała udział w jakichś warsztatach typu „trening interpersonalny” albo „rozwój ukrytych talentów”, wtedy tak. Potrafię wyobrazić sobie takie listy jako część pewnego zadania. Ale żeby tak wyłącznie dla siebie, spisywać i potem przechowywać? Nie jestem pewna, czy to opcja dla mnie.

Osoby piszące pamiętniki pewnie odrzuciłyby taki pomysł. Podobnie blogerki, które blog traktują jak pamiętnik. Jeśli ktoś potrzebuje narracji i swobodnej wypowiedzi, raczej nie będzie układał list według wskazówek autorki Sztuki planowania, która kładzie nacisk przede wszystkim na maksymalną zwięzłość.

Z drugiej strony: wypełniamy przecież różne ankiety, kwestionariusze osobowe, w CV porządkujemy wydarzenia z własnego życia, starając się w minimum słów zawrzeć maksimum faktów. W ten sposób uczymy się kondensować to, co dla nas naprawdę ważne. Jest to więc jakaś baza dla takich krótkich, zwięzłych notatek składających się z serii pojedynczych słów.

Sądzę, że sugestie zawarte w tej książce dadzą się zastosować na dwóch poziomach. Pierwszy, praktyczno-codzienny, jest dosyć oczywisty. Chociażby taka lista potraw najczęściej w domu przyrządzanych: dzięki niej będziemy wiedzieć, ile tak naprawdę wykorzystujemy z bogactwa przepisów zgromadzonych w książkach kucharskich i pracowicie ściąganych z netu. Tutaj akurat można działać swobodnie, układając przeróżne zestawienia, które pokażą, jak funkcjonuje nasz dom i najbliższe otoczenie.

Na poziomie drugim, czyli tam, gdzie mielibyśmy zajmować się własnym wnętrzem i stosunkiem do świata, nic nie jest oczywiste. Wiele zależy od indywidualnych skłonności do introspekcji oraz umiejętności autoanalizy. Jednakże listy celów mniej czy bardziej odległych albo wartości, jakie są dla nas ważne (byleby pisać szczerze) czy też pomysłów na przyszłość, niewątpliwie mają walor poznawczy, a może i przydadzą się jako wskazówki przy wprowadzaniu zmian w życiu. Zwłaszcza, jeśli tych kartek nie odłożymy gdzieś do szuflady, lecz będziemy często po nie sięgać, zastanawiając się nad ich treścią.

A poza tym – jest w tych propozycjach Dominique Loreau sporo wdzięku. Zwłaszcza w części ostatniej, zawierającej porady, na czym i w jaki sposób spisywać owe listy: na pięknym papierze, kaligraficznie, ozdabiać rysunkami, potem przechowywać je troskliwie, posegregowane według sobie tylko wiadomego klucza… Takie na przykład wynotowanie przyjemności dnia codziennego – ile tu możliwości! Ponieważ mam w domu trochę ozdobnego papieru formatu A4, złapałam wiatr w żagle i zaczęłam pomysł twórczo rozwijać. Przyjemności ograniczę do dwunastu, ale są przecież te dla ciała i te dla ducha. A na przykład taki spacer po lesie w słoneczny letni dzień można zaliczyć do obu kategorii, potwierdzając, że człowiek jest jednością tych elementów, które  nie zawsze harmonijnie ze sobą współpracują. Las, lato… Na pewno da się ułożyć osobną listę przyjemności wakacyjnych. Skoro lato, to i zima. Dwanaście przyjemności zimowych? Brr… Nie znoszę zimy. Więc myślę. Wypisałam trzy. W tym dwie związane z jedzeniem. Po kilku dniach jeszcze dwie, też kulinarne. Trzeba czymś tę monotonię urozmaicić, gdyż objadanie się nie jest zdrowe. Myślę, myślę… Jak wymyślę, to zapiszę. Kaligraficznie, na marmurkowym papierze.

Rubia

Dla porządku: Dominique Loreau, Sztuka planowania, tłum. Angelina Waśko-Bongiraud, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2012

O księgozbiorze wcale nie minimalistycznie

Znam mieszkania wręcz wypchane książkami i ich właścicieli, którzy już sami się nie orientują, gdzie co mają, lecz nawet części książek się nie pozbędą, gdyż byłoby to poważne wykroczenie. Nie wiadomo dokładnie, przeciwko czemu, ale byłoby. Tak się nie robi, i już.

Nie robi się…

Owszem, książek mam dużo. A nawet jeszcze więcej, gdyż stałam się posiadaczką księgozbioru moich rodziców i mam teraz dużo dubletów. Mama, polonistka, a przy tym nauczycielka, dbała, żeby na domowych regałach nie brakowało klasyki, historii literatury, krytyki literackiej. Ojca pasjonowała historia II wojny światowej. A mnie nie. Mojego męża też nie bardzo. I tutaj zaczyna się problem. Nadmiaru, oczywiście.

Z dubletami sprawa prosta: zostawię te lepsze wydania. Zostawię przez wartość sentymentalną, bo czy naprawdę potrzebne mi 6 tomów Słowackiego w szarym płótnie ze złoceniami, tym bardziej, że jest jeszcze druga, skromniejsza edycja w dwóch tomach? Albo ośmiotomowe wydanie Prusa? (Z Sienkiewiczem, też obficie reprezentowanym, sprawa ma się inaczej – nawet Trylogia nie jest jednolitym kompletem, poszczególne części pochodzą z różnych wydań. Jakoś łatwiej się z nimi rozstać). Zostanie też kilka prac historycznoliterackich. Chrzanowski, Tarnowski, Krzyżanowski, czyli znowu klasyka. Z książek ojca również wybiorę kilka.

Nie jestem stworem  szczególnie przywiązanym do przeszłości i  nie gromadzę wspomnień zmagazynowanych w rzeczach. Do tego moja rodzina wszystko właściwie straciła w czasie wojny, a potem mozolnie odbudowywała swój byt. Nie mam żadnych pamiątek po pradziadkach, z czasów przedwojennych zachowało się tylko parę zdjęć. Tak więc się składa, że  te książki są ważnym elementem tradycji rodzinnej. Zwykłego, inteligenckiego domu, niespecjalnie nawet zamożnego, w którym jednak księgozbiór musiał być. Z bibliotek też się korzystało, lecz mieszkanie bez regałów z książkami było po prostu nie do wyobrażenia.

Pytanie, komu i po co taka tradycja?  Kto ją będzie podtrzymywał? Moi synowie czytaniem nie gardzą, lecz żadnego z nich nie widzę nad tym Słowackim.

Znowu to wszystko trzeba jakoś sensownie pogrupować, żeby wprowadzić podstawowy ład.

  1. Książki potrzebne mi ze względów zawodowych – tu nie ma wahań. W kilku językach, czasem kupowane za ciężkie pieniądze, kosztem rozmaitych wyrzeczeń. Niektóre są  zresztą bardzo atrakcyjne, pięknie wydane – prawdziwa ozdoba biblioteczki. Są i obszarpańce, wyszperane gdzieś w antykwariatach, gdyż w moim zawodzie czas starzenia się publikacji jest dosyć długi.
  2. Słownik językowe. Ostatnio coraz częściej korzystam z tych w Internecie. Niektóre są całkiem dobre. Mimo wszystko, waham się. Na pewno nie oddam słowników specjalistycznych.
  3. Książki fachowe z dziedzin innych, niż nasze zawody. Tu potrzebna ostra selekcja. Trudno, inaczej się nie da. Sporo prac z zakresu historii, antropologii, historii literatury… Metą będzie antykwariat naukowy.
  4. Książki popularne z różnych dziedzin. Yyy… kto by je chciał? Kulinaria, ogrodnictwo… Zostawię sobie kilka. Reszta trafi do sklepu charytatywnego. Oddaje się za darmo, w sklepie zaś sprzedają po bardzo niskich cenach. Niech tam. Może ktoś się ucieszy.
  5. Beletrystyka. Tutaj opcje są dwie: albo rzeczony sklep, albo kawiarnia blisko mojej pracy. Mam dwie takie w pobliżu, jedna nastawiona jest na literaturę podróżniczą i przewodniki, druga natomiast – właśnie na beletrystykę i rozmaite nowości. Ponieważ nieraz zdarzało mi się kupować te ostatnie bez głębszego namysłu, pozbędę się ich teraz bez większego żalu.

A poza tym – uwaga! – część książek sobie ODKUPIĘ. Są bowiem i takie, których bym się nigdy nie pozbyła, gdyby nie to, że się po prostu rozpadają. Wydawane były w niedobrych dla książek czasach, na złym papierze, klejone, a nie szyte i teraz przedstawiają sobą obraz nędzy i rozpaczy. Jane Austen, Stanisław Lem, Ursula Le Guin i inni autorzy wrócą na półki w nowych, lepszych edycjach. Szkoda mi pierwszych wydań, one zawsze miały, a właściwie powinny mieć,  wartość bibliofilską – ale co ja na to poradzę, że z pierwszego wydania Czarnoksiężnika z archipelagu czy Lewej ręki ciemności sypią się kartki?

Moje poczucie komfortu życiowego (nie mylić z luksusem) od razu wzrasta, kiedy biorę do ręki książkę dobrze wydaną, w twardej oprawie, z przyzwoitym grzbietem. Nie musi być płócienny ani skórkowy, cudów nie wymagam, lecz niech będzie trwały.  Jeżeli minimalizm ma ułatwiać prawidłowe rozpoznawanie własnych potrzeb, to ja rozpoznałam, zresztą już jakiś czas temu, że moją potrzebą jest ustawienie na półkach książek ŁADNYCH. A że to kosztuje? Trudno. Nie wydaję pieniędzy na dywany, firany, porcelanowe figuryny i elektroniczne gadżety, więc wydam je na te grzbiety i okładki.

Mam już listę takich książek. Okazuje się, że w księgarniach internetowych jest prawie wszystko, czego szukam, w bardzo przyzwoitych edycjach. Niestety, nie dotyczy to Le Guin. Szkoda, to przecież świetna autorka i jej książki naprawdę zasługują na coś więcej, niż klej i lakierowany karton z paskudnym rysunkiem.

Często korzystam z publikacji elektronicznych i wizja książki na ekranie wcale mnie nie przeraża. Dlatego mam w planie kupno tabletu. Raczej tabletu, niż czytnika, gdyż dla mnie liczą się również kolorowe fotografie. Wprawdzie są już jaskółki e-ink w kolorze, ale na razie czekam i czasem sprawdzam, co na rynku. Microsoft obiecuje tablet z Windows 8. To już byłoby coś, mógłby zastąpić netbooka.

Ale z netbookiem do wanny nie powędruję, więc książka na papierze swojej wartości nie straci. Poza tym, jednak należę do tej grupy czytelników, dla których książki w domu mają również walor emocjonalny. A z emocjami, jak wiadomo, trudno się rozstać.

Rubia