estetycznie, indywidualnie…

Wakacje pomału się kończą, ale jeśli ktoś nie musi przygotowywać  dzieci do rozpoczęcia nowego roku szkolnego, ten ma jeszcze przed sobą sporo możliwości. Ja też wyjadę dopiero we wrześniu. Od paru lat tak planujemy urlopy, żeby przedłużyć sobie lato. Szczyt sezonu przeczekujemy, robiąc tylko krótkie wypady, na dłuższy wyjazd przychodzi pora, kiedy ustaje wakacyjna gorączka turystyczna.

Ostatnio jeździmy po Europie, gdzie ta zmiana jest bardzo widoczna. Turystów znacznie mniej, do tego głównie studenci i emeryci, raczej niespieszni i mało nerwowi. Miejsca warte zwiedzania ciągle jeszcze otwarte długo, jak w urlopowym szczycie. Przy muzealnych kasach prawie nie ma kolejek, w knajpach łatwo znaleźć wolny stolik, obsługa też  sprawniejsza. Same zalety.

Termin wyjazdu, to jedna sprawa. A druga wiąże się z pytaniem, co tak naprawdę chcemy wówczas zyskać.

Odpoczynek od codzienności, odprężenie, relaks – to odpowiedzi najczęstsze. Równocześnie łatwo zauważyć, i to u ludzi skądinąd całkiem rozsądnych, skłonność do przeładowywania takiego wyjazdu najrozmaitszymi atrakcjami; do rozpychania go tak, aby żadna chwila nie pozostała nie zagospodarowana.

Wydaje się to całkowicie zrozumiałe: urlop, nawet wykorzystywany w całości, wcale nie trwa długo, wyjazdy sporo kosztują; do niektórych miejsc wrócimy nieprędko, a może już nigdy. Nic więc dziwnego, że chcielibyśmy zobaczyć i przeżyć możliwie najwięcej, nasycić się tą urlopową rzeczywistością aż  po same uszy.

Tyle, że to się nie bardzo udaje.

Czytałam kiedyś we Włoszech o syndromie florenckim, czyli o załamaniu nerwowym, które amerykańscy turyści przeżywają właśnie we Florencji. Nie, wcale nie dlatego, że miasto jest tak wstrząsająco urodziwe, chociaż urody rzeczywiście nie sposób mu odmówić.  Po prostu, Włochy są końcowym etapem na trasie wojaży dookoła świata, jakie mają w swej ofercie amerykańskie biura podróży.  A wtedy, jak to zwykle bywa pod koniec długiej imprezy, przychodzi kulminacja stresu gromadzonego w ciągu kilku tygodni. Świat w pigułce okazuje się za trudny do przełknięcia. Ciągłe zmiany miejsca pobytu i przymus zwiedzania, oglądania, podziwiania (przecież to może jedyna taka wyprawa w życiu i jak tu nie zobaczyć Michała Anioła, nawet jeśli trzeba się nosem podpierać!) kończą się nawet w szpitalu. Nie pomaga zakwaterowanie w wysokiej klasy hotelach ani luksusowe autokary do przejazdów po mieście.

Taki syndrom łatwo sobie samemu zafundować, niekoniecznie we Florencji i nawet bez podróży dookoła świata. Wystarczy program nadmiernie ambitny – zbyt długie trasy, za wiele miejsc do obejrzenia, za mało czasu przeznaczonego na spokojne nicnierobienie. Na to, żeby posiedzieć gdzieś, połazić, poprzyglądać się ludziom i życiu na ulicy, nie myśląc o tym, że za chwilę trzeba wstać i iść albo jechać, bo następne cele czekają. Bo później skutek jest taki, że we wspomnieniach najczęściej powracają jakieś momenty najbardziej nerwowe, a na zdjęciach z trudem rozpoznajemy miejsca, gdzie byliśmy.

Podróże też wymagają pewnego rodzaju skupienia.

Kiedy nasz syn, stojąc na rynku w Gandawie, zapytał: – i po co tu właściwie przyjechaliśmy? –  nie przekonywałam go, że Gandawa jest perłą architektury, a w ogóle, to powinien się cieszyć, że ma możliwość poznawania świata. Zostawiliśmy dzieciaki w hotelu i sami poszliśmy w miasto (synowie mieli wtedy 10 i 12 lat oraz spore już doświadczenie w wyjazdach, więc nie obawialiśmy się, że zrobią sobie krzywdę, a przy okazji podpalą hotel). Następnego dnia obejrzeli z nami Ołtarz Gandawski i było dobrze.

Wyjazdy z dziećmi wymuszają zwolnienie tempa. Można to jednak osiągnąć i w inny sposób, choćby poprzez osobne spędzenie części dnia. Nie wszędzie przecież musimy chodzić razem. Ja mogę relaksować się w pociągu, w przeciągu, na drągu, ale najlepiej jednak odpoczywam w samotności i bezustanna obecność nawet bliskich osób zaczyna w pewnym momencie dawać mi się we znaki. Wtedy się rozdzielamy.

Kiedyś mąż z chłopakami pojechał kolejką linową na sam szczyt Etny, a ja zostałam u podnóża, w maleńkiej miejscowości składającej się z wielu kramów i kilku restauracji. Spędziłam tam parę godzin, pokręciłam się pośród tych kramów, nabyłam drogą kupna korale z lawy (ładne są, noszę je do dzisiaj) coś zjadłam, przeszłam się, zrobiłam trochę zdjęć i bardzo byłam zadowolona. Oni też, bo nałazili się do upadłego, zaglądając do szczelin, w których coś bulgotało. Podobno lawa. Ominął mnie widok bulgoczącej lawy, no cóż, trudno. Mimo wszystko, czuję się prawie tak, jakbym ją widziała. 🙂

Innym razem zostawiłam męża przy stoliku na deptaku w Burgos, a sama wybrałam się obejrzeć cysterskie opactwo Las Huelgas. Widział już w życiu parę opactw cysterskich, kolejne mógł sobie odpuścić. Siedział, czytał prasę, w międzyczasie deptakiem przedefilowała demonstracja związków zawodowych, więc obejrzał sobie miejscowy folklor polityczny (podobno ani się umywa do naszego) – i też było dobrze.

Kiedyś każdy powrót z zagranicy był jak zatrzaśnięcie drzwi, które ponownie otworzą się nie wiadomo kiedy. Teraz, gdy paszport mamy w szufladzie albo w ogóle z niego nie korzystamy, łatwiej pogodzić się z tym, że czas też nie jest z gumy i w ciągu dwóch albo trzech tygodni wszystkiego upchnąć się nie da. Trudno, może innym razem. A jeśli nie tu, to w innym miejscu, przy innej okazji. Świat jest różnorodny i mnóstwo na nim miejsc i zjawisk atrakcyjnych, starczy ich dla nas nawet przy najdłuższym życiu.

A w prasie już zaczynają się pojawiać artykuły, jak odpocząć i doprowadzić się do ładu po urlopie.

Rubia

Comments on: "Wakacyjne wyjazdy, czyli syndrom florencki" (6)

  1. Ja z natury nie lubię takiego zwiedzania „przewodnikowego”, na zasadzie układania planu rzeczy i miejsc, które „koniecznie trzeba zobaczyć”. Najgorzej, że jak tylko ujawnię znajomym dokąd jadę, zaraz się znajduje grupa doradców, co już byli w danym miejscu, ze swoimi opowieściami i zachętami (musisz iść tutaj, zobaczyć to i tamto), a jak wracam, zasypują mnie gradem pytań – widziałaś x? byłaś w y? Człowiek się normalnie czuje w obowiązku, żeby zwiedzać pod dyktando tych urlopowych tyranów. W tym roku nie zdradzam znajomym i rodzinie dokąd jadę, nie interesuje mnie, co oni tam już widzieli i co POWINNAM zobaczyć. Będę się snuła po ulicach i spoglądała na ludzi, poczuję się jak tubylec, a jak się wkurzę, to w ogóle nie obejrzę ani jednego zabytku:)

    • rubia said:

      Ja z zawodu jestem historykiem kultury, więc takich miejsc, które powinnam zobaczyć, mam mnóstwo, ale traktuję to właśnie jako część życia zawodowego. Po prostu, na urlopie też trochę jestem w pracy 😀 Natomiast, jeśli ktoś mnie nie pyta wprost, to nie doradzam. Ludzie mają różną wrażliwość i wybierając się w podróż najlepiej jest kierować się własnymi upodobaniami. Przekonałam się nie raz, że to najkorzystniejsza opcja.

  2. Tak powinniśmy spędzać wakacje jak nam to odpowiada. 10 miast w tydzień lub Louvre od skrzydła do skrzydła to, jak dla mnie, brak wspomnień i zmęczenie. Zwiedzajmy i odpoczywajmy tak aby pozostały nam jeszcze pozytywne emocje po wakacjach. Takie chwilowe rozłąki podczas wspólnych wakacji to dobry pomysł. Przecież nie interesuje nas zawsze to samo, a chcemy spędzić ten wakacyjny czas jak najprzyjemniej.

    • rubia said:

      Naprawdę nic złego się nie stanie, jeśli wyjeżdżając razem, spędzimy trochę czasu oddzielnie. Ustalić godzinę i miejsce ponownego spotkania – i już, można mieć parę godzin dla siebie. Mój mąż lubi na przykład wspominać, jak czekając na mnie w jakimś parku w Madrycie uciął sobie dyskusję z leciwym hipisem, który wyczuł w nim cudzoziemca i o coś zagadnął. Dyskutowali potem, jak naprawić świat, żeby przyszłe pokolenia miały lepiej. A gdyby poszedł ze mną do kolejnego muzeum, zobaczyłby więcej obrazów, lecz nie wiadomo, czy te by do niego przemówiły. 🙂

  3. Co do końca wpisu – najpierw naganiają: jakie wakacje kupić, najmocniejsze hity sezonu, usługi remontowo-budowlane, a potem próbują nas wybawić z tego, co przeżyliśmy na urlopie.
    Jeśli chodzi o zwiedzanie – najważniejsze cieszyć się tym, co tu i tym, co teraz. 🙂

    • rubia said:

      potem próbują nas wybawić z tego, co przeżyliśmy na urlopie.
      Mają trafne rozpoznanie sytuacji: intensywne urlopowanie wymaga, żeby po nim solidnie odpocząć. 😀 Pytanie tylko, kiedy i gdzie. Nie każdy ma tyle szczęścia, żeby pozwolić sobie na to w pracy…

Dodaj komentarz